i

Walczy kankan
z walczykiem,
walka na
życie i ciszę,
Dziadek Mróz
w piecu haczykiem
podsyca

dotula zacisze.

Ciepły szalik cioci Ciuciubabki,
gra w łapki łapanki,
siwe dzieciaki i ich zegarki –
„tik”

„tik”

tak
walczyk utyka,
a
w oknie stary Michał Stróż z rękoma na talii,
patrzy w dal...
słońce razi...
chwila grana na
– raz –

i

Nagle zawiłość jak ość w gardle staje,

i

ani
„em”

„e”,

ani
„be”,

ani
Dance,

ani
„d”
...
ci
sza
.

(d na pół taktu)

Oto

„d”

cicha literka

literatka

Słowna
szermierka jest
„d”
obca,

„d”
chce do chłopca
– tu –
sami

ani
„em”

„e”

ani
„be”,

a

„d”
chce do chłopca
z włosami jak owca.

Ostrzy się obcas,
napięcie wzrasta,

„d”
staje przed lustrem...

uwaga...

„d”
w szkle chce ujrzeć...

„d”
chce
być...

W szkle Danuta półnuta,
tata takt,
ramiona na pół taktu
ma mama
czterech ósemek;
w spadku
po tatku
takt i manierę
dziedziczą trzy z czterech,

trzy

czte

(niechcący z jedną z córek
zrymował się Jurek)


i

Tańczą;
„d”
Dance
patrzy w oczy –
oczy otwarte – a to ci dopiero!
To kopnięty taniec półnuty z literą:

(solo co pół taktu)

OSOBY:

BASIA
STAŚ

Pod wiśnią Basi Stasio gra.


BASIA
(wpatrzona w otoczone
konturem serca,
niedbale ale czytelnie
wyryte w pniu: „B i S”)

Stasiu, czy musisz tak bazgrać?

STAŚ
(uśmiecha się, dalej gra na basie,
trzymając widły jak gitarę)

ŚPIEW
(co jakiś czas się pojawia)

Używa pióra jak kura pazura –
Mistrzowska natura;
Mistrzowskie ruchy po ruchach natury –
Rozgrywka na tury.

STAŚ
(solo)

Drobnowieszczanin,
poeta z miasta pod wsią,
czeka pod wiśnią –
liczy na dźwięk,

i

wsjo.

Widzi Ją,
Cały Ja,
Całą Ją
Całują
Oczy me,
Zdumienie,
Się mienię –
Się w końcu zamienię na śmierć!

Zanim,
Zamienię słowo z Tobą,
Zamienię się sobą z Tobą.
Łamigłówka:
Z tobołami główka
Puszcza
To co było...
Stało się...
Stoi...
I co teraz?

Dwa?

Trzymamy się braku planu,
A nóż,
Nóżkami,
Uda się udom udać na spoczynek;
Widzę nas po...
Słyszę nas przed...
Trzeszczy sprzęt sprzed lat


Miarko, czas się przebrać!

To się w głowie nie mieści!
Balet trzasków nie mięśni!
Coś o włos od czegoś

Za daleko!
Gol na zero!

– Do zera!

Gra gramofon i igła z tancerką
Na płycie z linią pola ka-
Gra gramofon i igła z tancerką
Na płycie z linią pola karnego.

Będziesz matką,

Będziesz matką,

Będziesz matką
Z całą płytoteką pod opieką


Tylko graj.


ii

Widły i ja
jak powidła i smak;
po widłach mi tak
łapy suną,
jakby struną
trzónek chcioł się stać...

– Pietrek, godosz jak stary Stach.
– A jak!

Od reszty – uciekłem,
do reszty – zdziczałem,
polepszy się w końcu –
pole przy wale.
Uważaj, bo ci przywalę
drogi quadowcze!
Gzy zwiadowcze
bzyczą o śladach opon –
wieś woło:

– Won!

Z panem Wiesiem znamy się nie od lat;
nieopodal Wiesia pola Leopolda staw
skrywa ryby, skry i zwidy
na miarę
tajemnicy
zakonnicy
Idy.

Widły

i

ja

jak powidła

i

smak;
po widłach mi tak
łapy suną,
jakby struną
trzónek chcioł się stać...

– Pietrek
– Co?

– Ubierz nic i chodź,
nicość Ci coś pokaże,,
nicość lubi ludzi kusić.
Dzikusi
usiłują
ją siłą...

– A ja nie!
Na własne oczy widuję to czego nie ma...

– Nie ma?
Więc nic nie mówi.
O jej kwiatach pisał Tuwim.

mmm mm mm
mmm mm mm
mmm mm mm
mmm

Dzikim chrzanem porośnięta łąka,
na niej biedronka stonkę
o plagiat posądza:

– Ożeż ty! Raju nie zaoraj!

– Wczoraj o raj chłop pługiem zahaczył!

– Bóg mu wybaczy.

Bociek zjadł obiad,
obok siadł owad –
to się podoba
ptakom w mych słowach...

– Piotrze, napisz o nas!

– Dobrze:

„Szpak i Sowa”

mmm mm mm
mmm mm mm
mmm mm mm
mmm

– Tata pa, piją!
– Niech piją...
Synek,
pa jak motylek piknie wywijo. –
Mówi do syna ognia hodowca. –
Masz tu włosy na głowie jak owca.
Synek,
nie każdy mo tyle –
cieszma się z tego
jak z lotu motyle!

Po świetle
do kłębka,
do kłębka
po świetle
polećmy
jak ćmy;
my się musimy trzymać –
my musimy razem.

Mówi, ponieważ chce
Opowiedzieć ważce
O tym co zaszło w zeszły zmierzch pamiętny:
Słonko zaszło... Wzeszły przebiśniegi...

Mówi, ponieważ
Ważny dla ważek czas
Puszcza w sad pęd za pędem; swym nadejściem
Wobec i wszem ogłasza przybycie ciem.

Po świetle
do kłębka,
do kłębka
po świetle
polećmy
jak ćmy;
my się musimy trzymać –
my musimy razem.

Do światła! Sobą do
Siebie lgnąć, trąbą dąć
Hymn na cześć-cześć, skończyć w serdecznym świetle,
Błyskać za błyskiem na błyskawic tle!

Do światła – mówi ćma –
Mówi, gdyż mówić ma.
Ważko, w anomalie na oślep idź
Ośle łzy pić, osła leć odoślepić.

Po świetle
do kłębka,
do kłębka
po świetle
polećmy
jak ćmy;
my się musimy trzymać –
my musimy razem.

Ciche miejsce dzikim chrzanem porośnięte,
ktoś piętą miętę zdepnął.
Parzą pokrzywy,
Wyjdę stąd żywy
i zdrowszy o stokroć!
Stokrotko, chodźmy, bo ćmy nam odlecą,
swój lot zakończą nad świecą...

Muszę przyznać, że ich obecność mnie natycha;
w ich obecności coś o ciemności zaczyna mi świta

ćmyćmyćmy
ćmyćmyćmy
ćmyćmyćmy
ćmy

Spojrzeniem rzeź w drzewie rzeźbię,
Rzeź rzeźbię, aż wierzbę w rzeźbie
Ujrzę żywą – Stój że krzywo!
Na wzroku zmrok się wyżywo.

Ty płacząca – ja płaczący,
Wszystko słyszący służący;
Słyszał żem jak zeszłej nocy
Potrzebowałaś pomocy.

Sprzątacz rodem spoza świata,
Chcąc Cię wymieść na piedestał,
Glebę Tobą pozamiatał –
Bał żem się jak koza bata.

W czasie burzy wicher
Atakował gałąź – złamał – spadła;
Stygły fusy i herbata,
Stół był pełen braku światła...

Mdleje kurz i zawierucha,
Blady świt musze mówi: Idź!
Na zwiady leć! – Rady nie dam. –
Mówi mucha. – Człek posłucha:

„Zżółkł żeś,
butów nie wzuł tchórzu,
Ze strychu ze strachu kurzu
Cała podłoga zwiała,
Złapała za wiatr i w świat poszła
Zła dobranocka. Strach Ryjka,
Bo to nie mama Muminka
Z uśmiechem swym, a zła minka.
Nieniewinna historyjka
O tym jak, o tym że rzeź wierzb
Dokonała się, że żeź wierzb
Nie chcioł strzec – teraz się strzeż
Ciemni wiejskich chałup spod strzech.”

i

szafka, i szklanka, i szlafrok, szczoteczka,
i tapczan, i tarka, taboret, niteczka,
i słoik, i stolik, i sofa, solniczka –
czkawka,
kaszel,
szelki,
kiszka.

W garnku z fasolą i solą
Kiszki grają marsza solo,
Sofa skrzypi do tapczana,
A szklanka stoi zalana.

i

szklanka, i szafka, i szlafrok, szczoteczka,
i tapczan, i tarka, taboret, niteczka,
i słoik, i stolik, i sofa, solniczka –
czkawka,
kaszel,
czkawkaszelkiszka.

Nie trzeć, a świecić chce tarka,
Jej ciotka z Francji – La Tarka,
Leży na stole i czeka
Na oślepionego człeka.
Człek w szumie z morskiej muszelki,
Słucha jak skrzypią mu szelki;
W rytmie:
raz kaszlu,
raz czkawki,
Prosi do tańca nogawki.

i

szafka, i szklanka, i szlafrok, szczoteczka,
i tapczan, i tarka, taboret, niteczka,
i słoik, i stolik, i sofa, solniczka –
...

Milknie
mowa do rytmu,
stuka
rytm do mowy,
mowa o jednym z wielu
przemówień niemowy.

Giga
gołębi


między niebem a mną;

giga
gołębi


podłączonych pod prąd;

wszystkie na łączu,
lisek łakomczuch

giga
gołębi
z chęcią by zjadł.

Łzy
zalały
oczodoły,
orły i sokoły
połamały dzioby,
bój o gołębicę
obiegł okolicę –
lecą pióra...
nimi
piszę.

papierowy list
gołębia zagryzł lis
chyba
gdybam
niedoczekanie
się zbliża

owy papier lis
tonosz przynieść
miał dziś
do mych drzwi
zanim świt przyćmi
sny przyjdź

doręczyć mi go do rąk
wieścionoszu mój
do rąk
do drzwi
do okna przyleć
przynieść wieść

chcę wiedzieć to samo ale inaczej
inaczej będzie tak samo

chcę treści
przesiąkniętej
tuszem i papierem

chcę to samo wiedzieć trochę inaczej
inaczej tak samo będzie

zbliża się
moje niedoczekanie
a ja chcę

wieści zdobionych znaczkiem
specjalnie dla mnie

iii

Rzeko ma,
rzekomo
opuściły rzekę siły,
podobno
osobno
mgły z mogiły wychodziły...


Staś poszedł nad rzeczkę dosuszyć krzaczka;
Dusza dziwaczka i skrzekaczka sroka,
Obok gdacze kaczka, że iskrze oka nie daruje:
„Iskiereczko, skrzywdziłaś pszczółki
które mają tróję z rójki

i

dwa z urojeń!”

– Idź.
– Nie przejdę.
– A ja ci mówię że przejdziesz.
– Nie przejdę!
– Proszę cię, idź pierwsza,
bo ja pójdę i się okaże...

– Co się okaże? Chcesz to idź,
ja nie przejdę. Zawsze ja, jak idzie o sprawdzanie:
a to napij się, bo niewiadomo czy woda czysta,
a to wejdź, bo ciemno, a przecież księżniczka
boi się ciemności.
Nie przejdę!
Nie raz po grzbiecie prądem dostałam,
a ty stałaś ledwo co śmiechem rozkołysana.
Bólu takiego nikomu nie życzę, nawet tobie.
Idź pierwsza, boś dama, Bella. Żadna Bella!
Tyś dla mnie stara Belka,
która ma się za niewiadomo jakie stworzenie.
Tchórz z rogami!
Nie przejdę!
Zresztą, od tego wszystkiego
jeść mi się odechciało.

– Mówisz, że jeść się tobie odechciało?
Chyba od kiszonki w główce się
Wasieńce zakręciło.

– Hipotrytka!

– Hipokrytka.

– Hipotrytka!
I tak każdy wie o co chodzi.
Te twoje piękne słówka
nikomu się nie podobają,
zresztą, i tak we dwie tu
jak włóczęgi jakie.
Tamtego to już drugi miesiąc nie ma;
odkąd rozstawił pastucha
ślad po nim zaginął.
Nie pomyśli, że trawa inna niż kiedyś,
wolniej rośnie, bo podtruta.
Ja czasem spać nie mogę, bo mi się auta śnią.
Chwili spokoju nie ma. Zero szacunku dla krów.
Kto tak blisko ruchu łąki sieje? Łąka to spokój.

– Tu się z tobą zgodzę, kochana. Łąka to spokój.
Pamiętasz jak pod jabłonią, najedzone,
sztuk dwadzieścia, pośród traw i bzyków...?

– Te bzyki możesz pominąć.
Wiosna się skończy i zaraz ci się tego nazlatuje.
Do oczu włazi, gryzie, litości nie ma.

– Nieważne, Wasiu, nieważne.
Liczył się spokój.
Stasiu z nami przesiadywał pod drzewem
z notesem na kolanie.
Czasem nawet nie zapisywał,
tylko w myślach układał,
a potem myśli na głos sprawdzał.
Jakie to było piękne. Kochana, pamiętasz?
Siedział sobie i oczy w świat wbijał,
a światem jego my.
Kiedyś nasze tereny święte były dla chłopów,
a tę drogę zbudowali
blisko łąk – nie odwrotnie.
Ach, jak on te słówka pięknie układał.
O coś mu chodziło, ale ja niestety
nie rozumiałam ludzkich spraw.
A może rozumiałam,
tylko bałam się przyjąć do wiadomości,
bo co by to było,
gdyby krowy w niezdrową świadomość popadły?
Zapewne takie łakome charaktery jak ty
lasy by wycinały, by łąki lucerny siać.
Ach, jak on pięknie potrafił
światu siebie tłumaczyć...

Droga moja, moja droga mleczna mgło,
Ponocne zagęszczenie nie pomogło;
Dusza musza, sieć pajęcza,
W sieci ten czas, i ta tęcza...


Wtenczas zginąłem snem życia zabity,
W sam czas obudził mnie rechot żab, i Ty
Mglista listo spraw, proszę spraw
Bym uwierzył w choć jedno z praw.


Co ze mnie wyrośnie: rogi czy skrzydła?
Co to igrzyska? Czemu w mych snach skrzy się mgła?
Mamo, wiedzieć mam ochotę
A nie pleść sieć, którą plotę.


Trwa olimpiada tęczy i gwiazd. W mych snach
Płaczą Anioły, diabeł tańczy na łzach,
Ogień się skrapla, iskrzy mgła...



– Ojcze
– Czego?
– Co to za gra?


Skrzy się
mgła nad Wisłą,
z Krzysiem
przyszedł Kubuś;
łakomczuszek
szuka strawy...
hm...
kożuszek
zdmuchnął z trawy.
Rozepnij ramiona!
Rosę pij z kubeczka
Kubusia! –

Ciuciuciu...

„Usiadłbyś,
a nie tak stoisz
Krzysztofie –
nam na mchu
jak na sofie.”

Siedzimy:
ja, Kubuś i Krzyś,
scena jak z bajki,
o, idzie miś.
Sam niesie
swój...
hm...

mgła się skrzy.

Oczom przybywa postaci;
proszę, proszę,
miejsce zwolnię
by postać i
popodsłuchiwa
ćśś.

„Usiadłbyś,
a nie tak stoisz
Jakubie –
nam na mchu
jak w chałupie.”

OSOBY:

PRZYJACIEL
(może nim być każdy)
LUDZIE
(różni)

PRZYJACIEL
(wchodzi na scenę)

Ktoś tu chyba ma przyjaciół...

(cisza)

Mówię,

że ktoś tu chyba ma przyjaciół,
że komuś szczęście sprzyja,
pszczół cała pasieka,
a tylko jedna kropla miodu
ule jedna...

LUDZIE
(prawie ze zrozumieniem)

PRZYJACIEL

Przykład:

Nabija się sprawy waga
z tego jak sprawa wychodzi na jaw,
(z powagą w głosie)
otyła poczwara,
(uśmiecha się)
przy niej niesamowicie
zachowuje się powaga.

KTOŚ
(się wyrywa)

Przyjaźń?

PRZYJACIEL
(głośniej niż ktoś)

Przyjaźń!

Uśmiech zadowolenia pojawia się na twarzach,
po czym ludzie poważnieją,
skupiając na przyjacielu całą swoją
uwagę.


PRZYJACIEL

A co jeśli nie ma przyjaciół,
jeśli szczęście nie sprzyja,
pszczół też nie ma,
i ani jedna kropla nie jest –
uwaga:
(wszyscy wstrzymują oddech)
podzielna?

LUDZIE
(przerażeni)

PRZYJACIEL

Pycha,
zlizywana z łych
miano ma mianownika;
dzieli na:
dobrych i złych,
często w ułamku sekundy...

KTOŚ

Znika miód.

KTOŚ INNY

Nie ma miodu.

KTOŚ OBOK

Nie ma przyjaciół!

KTOŚ OBOK KOGOŚ INNEGO

Tak jak jodu w górach!

PRZYJACIEL
(przerywa)

Akurat,
tak się składa,
że dobrze się składa;
kłody pod nogi,
nogi na quadach.
Z przyjaciółmi
sprzyja jazda –
z nimi nie ma co
spadać z quada.
Ja,
zdaje się,
że w terenie
zdaję się na siebie,
mam spore doświadczenie
w byciu w potrzebie;

nie jedna kropla dzielona razy wiele...
Kubuś Puchatek

i...

LUDZIE
(nie znają odpowiedzi)

Młodzi, i, kochani,

i, z czasem straci swój pisk,
i, zabrzmi jak skrzypki nieskrzypka,
lub jak trzask pękającego lodowiska;
hodowca ognia – ten od ogniska z siedliska –
przybył...


i

mówi.

Dla obcych chłodny per pan z przerębla;
wstrząśnięta, lecz niezmieszana krew wrze, tak,
że tsetse mucha nie siada, a słucha –
odpowiada za: „Zzzz” zza ucha.


Bycie serca biciem to dar;
ma go Andrzej, Piotr, Bożydar.
Bycie według życia brzmi jak: „Zzzz” –
bicie to też żmija: „Ssss”.


Ściskam
Stasiek


PIEŚŃ LODOWA

W jedną z czterech pór, a dokładnie w samą porę,
Ni stąd, ni zowąd człowiek sobie sam oporem.
Księżyc skrzy mu się nad głową, gwiazdy rozpala,
A on jakby niebu kazał trzymać się z dala.
Pozamykał siebie w sobie na wszystkie spusty
I nikogo w głąb nie wpuszcza; głuchy i pusty
Szuka nut nad nuty w opłakanej swej pozie,
Łza po łzie obdzierając się z lodu na mrozie.

Byś nie czuła sopli w sercu, mogę dać ziębie
List w pazury i przez chmury słać go do Ciebie.
Modry śpiewak Ci przekaże ubrane w słowa,
Jeszcze ciepłe – pieśni, z których każda – lodowa.


w chłód chód odziany,
niechciany i chciany,
w rytmie firany –
od ściany do ściany


Ludzie – lud.
W ludzie – lód.

Czuć chłód –
Skuć lud! Skuć kajdanami!

Skłóć lud –
Ludzie skują się sami.

Odległością otoczone z czterech świata stron
W mroku kłębią się myśli niezapisanych stron.

Opowieści wieszczki ciszy nie sposób spisać,
Milczka czepia się szczegółów niczym szron i szadź.

Skrzypi skrzyp – i nie skrzypi, polnych strzegąc granic,
Wszystko gra w wyobraźni, a w uszach nie gra nic.

Głucho wszędzie, cicho, a przecież maki JA, żem
Razem z nią purpurowym stroił makijażem.

Wszystko latem i przelotem, wszystko z nią, bo bez –
Nie jest w stanie pachnieć róża, nie zakwita bez.

Tu – pąki, tam – bąki, pstre osiołki i o kij
Podparty pastuszek, a śród muszek – biedronki.

„Biedroneczko, biedroneczko, lećże do nieba,
Przydziej światu coś czego należy się nie bać.”

Śpiewne wspomnienia z istnienia i z nieistnienia;
„JO tam nie wim z jakim JA tu móm do czynienia.”

Z nocną czernią zlane, ukryte w niebie wiszą
Niejasności owiane tajemniczą ciszą.

Hen w polu widzenia dosycha ziele szemrane,
Którym prababka mej babce leczyła ranę.

„Boli! Niech babka do serca zielska przyłoży,
Babka wie co dobre, gdy wszyscy w domu chorzy!”

„Mamo mamy, mam omamy – a może i nie?
Zwidne spojrzenia celują, i we mnie i w nie.”

Pokoik stoi i boi się chmur koloru –
„Babciu, między ściany coś wwabia zmory z boru!”


w chłód chód odziany,
niechciany i chciany,
w rytmie firany –
od ściany do ściany


Idzie ten,
któremu po łbie
chodzą wyrazy:

– Ileś ty przez te ściany musiał przejść?

– Dwa razy.

Nieśmiałek, płoszony echem dawnych wojaży,
Dzielnie niesie miano, które ciąży i waży
Każdą myśl w nim i słowo – czy nazwiesz go tchórzem?
Czy widok szczytu zza szczytu wzgórzem byś nazwał?

Nieśmiałkowi koło nosa przeszło ćwierćwiecze,
Wspomnieniem się stało i jak przeszłość się wlecze;
W krokach niepewnych, co krok przebiera nogami
Chcąc wydeptać swój szlak, gdzieś pomiędzy drogami...

Przez percie nieznane, gdzie nieme drogowskazy
Nic nie mówią owcy, więc ta brnie drogą w skazy,
W głąb siebie – tam pasterz wskazał skazy WAĆPANA,
Na które sam PAN rozkazał skazywać Pana
Nieprzerwanie przez ostatnich lat dwadzieścia pięć;
PAN pasterzem, Pan owcą – pan wątpi w każdą perć.

Pan wędrowiec, owiec niezliczonych liczydło
I jego wór snów, z którego znów wyszło szydło,
W PANU chcą ujrzeć świat w światłach nieznanych dotąd
I patrzeć nań tak, by nie trafić na obcy osąd.

PAN nie chce wychodzić na jaw, dotykać dłonią
Ulotnej dla Pana chwili; gdy tykadło nią
Włada, gdy bezpańskich chwil nie nagli tykanie –
PAN nie chce być Panem, drogi panie per panie.
Chodzi mu wyłącznie o jawne zasypianie,
O senne śnieżyce,
o białe zaspy w pianie,
O owocowe owce i
o sny baranie,
O ogon, na którym się suszy mózgu pranie,
O morskie oko z rzęsą długą i falistą,
O ocean fal, gdzie w każdej fali fali sto
Się mieści,
o stos złych wieści palonych non stop,
O bose stopy żelaza

o owych
stóp stop
...

Gdy o wyśnionej chwili śni chwila przespana,
Wtedy chodzi o to, co Pan stracił przez pana.

Owo owocowe, co we śnie i na jawie,
Niedaleko od jabłoni, w i na trawie
Soczyści się w ciszy i szybuje w bezruchu:
W powietrzu, w sercu biedronki, czy w węża brzuchu;
Znajduje się wszędzie, więc nie znajdzie go nigdzie
Nikt inny jak sam znajda, który do łba nie przyjdzie,
Bo nikomu nikogo odkrywać nie trzeba –
„Biedroneczko,
biedroneczko,
wracajże z nieba...”

Podobno Pan Adam opuścił Soplicowo
I wyruszył w świat, do krainy sopli, co wo-
Dą są nadal, z tym że w innym stanie skupienia;
Swoim kapaniem ludzkiego stanu skupienia
Nie chcą zakłócać. Panie Bolesławie – w drogę!
Łajba nieśmiałka powiększyła załogę!
Do tego wiatry sprzyjają, i dym się kłębi
Przybierając kształty skrzydeł śnieżnych gołębi!


w chłód chód odziany,
niechciany i chciany,
w rytmie firany –
od ściany do ściany


Mroźna piosnka o tęsknocie, w zaspie śnieżnych nut
Ton po tonie tonie, w śniegu gubiąc buty but;
Śród uniesień tylko buta nie do zniesienia,
Do zaszczytów swych przykuta drwi z utęsknienia
...

Ty


Przynosisz mu szczęście,

on,

odnosi wrażenie

dobre

na poddrażnienie;

prosi przynieść je raz jeszcze

obiecuje,
że odniesie więcej.
ćśś
sukcesy w nas drzemią,
drzemka ta nie daje spać niedźwiedzio
mmm
słodka

i

sukcesywna

drzewo

owoce pracy same lecą.

Śnieżko jego,
to ten ósmy niejadek,
chciałby poczęstować
Cię jednym ze swych jabłek,
nie śpi,
dzielny niedźwiadek

trzyma wartę
spędzając
sen z powiek
złej
babie
lato,
jesień,
zima
...

Tobą wszystko się zaczyna,

Wiosno jego

niebo moje niebo

Wiosno moja

Twoje też być może,
Panno Polarna
wpatrzona w zorzę;
śnieg sypie,
pies ujada

pięknie jest!

cała gromada
sobie opada

płacia plejada
Papcia Pradziada.


od wiosny
do wiosny,
od wio
do wio,
wiśta wio!
wiśta wio!

proszę śnić zgodnie z tępem
na oklep galopem,
nie stępem!
można i kusem

od wiosny
do wiosny,
od wio
do wio,
wiśta wio!
wiśta wio!


Jesienią pójdziemy w góry chmury oczyma
Wchłaniać – zobaczymy, które z nas oczy ma
Pojemniejsze: moje mniejsze... Twoje ciemniejsze...
Dla Ciebie spojrzę w słońce i szanse swe zmniejszę.

A co jeśli żadne z oczu chmur nie zastanie?
Co jeśli szczyt zażąda zapłaty za stanie
Na jego wysokości? Czy wiesz czym się płaci
Za jesienny postój w miejscu śnieżnych połaci?

Śnieg pokryje koszty bielą, szron zatrze ślady,
Nim zaświaty nas zaproszą na bal spod lady;
Gdzie serwują mroźne deszcze chmurni barmani,
Tam w zimowej atmosferze czas zda się na nic.

Jesień obrażona, siostrze porze zagrozi,
Że:
„Następnym razem
ma jej czasu nie zmrozić,
Nim ona do dna nie wypłacze się z liści swych –
Jeśli nie, to o upał do słońca napisze!”

W taki oto sposób, sporem pór ocaleni
Od zapłaty nam nieznanej, śladem zieleni,
Którą rdzawość zawstydziła aż do białości,
Odlecimy, kędy Pradziej Dziad ma swe włości.


w chłód chód odziany,
niechciany i chciany,
w rytmie firany –
od ściany do ściany


Kto wie, czym kopiec kreta być może dla mrówki?
Być może tym, czym promień słońca dla żarówki.
Włóczykij wbija kij w ziemię rzucając na nią
Cień wątpliwości, kradnie wiarę przekonaniom...

Światła znaczenie gaśnie w głębinach mrowiska,
Wpada w niejasność wyjście ślepca z kretowiska,
A na kijku, na samiuśkim jego koniuszku,
Ciszkiem siada biedronka w świetlistym wianuszku.

„Siądź na pniu i cudów słuchaj, biedny pastuszku” –
Zatroskana tak szepcze przy nieśmiałka uszku. –
„Wracam ja z Niebios, prośbą zwabiona przez lud,
By modlitwy pokroić – by nimi zagryźć głód!

Każdemu w kolejce po kęsie dodam wiary
I skrzydeł, by serca mogły chłonąć bezmiary;
Dam JA możliwość, ja wybór podam na tacy
I częstować nim będę, choć znajdą się tacy,
Co z niesmakiem odrzucą Bóstw pokarm – nie szkodzi,
Kiedyś każdy utonie w okruchów powodzi.

Gdzieś, pośród chmurnych borów spotkałam plemiona,
Którymi przewodzi dusza nazwą splamiona;
Lud zwie ją – jak każe: „szamanem”. Samozwaniec
Odprawia herezje w niebiosach, a w nich, taniec
Bosych stóp na skalnych stopniach czci i czci i czci,
Wmawiając, że ludy nie znajdą Boga wśród trzcin.

Natychmiast, jednym pstryknięciem Boskiego Palca
Porwałam roztańczony lud i samozwańca,
Kładąc ich z dala od siebie, gdzieś bliżej ich spraw,
Gdzie skrzy się poezjaż... wysokie drzewa... i staw.

Dzielny wędrowcze, gdzie dotrzeć kazano oczom,
Tam będąc, za wygraną da zbyt stromym zboczom
Każdy z przybyłych – uwierz mi proszę na słowo,
Które wymawiam za swego serca namową.
Dobrze ci z oczu patrzy, spojrzenie więc skieruj
W siebie – głęboko, gdzie tętni twe życie, gdzie rój
Radości pszczelich – i słodycz, gdzie, nie gdzieniegdzie
A wszędzie, na kurzej grzędzie i w ptasim gnieździe
Wszechogarniające szczęście tuli i mieści
Niezliczone ilości

i wiosek,
i mieścin.”


Ani to nigdzie, ani to gdzieś –
Coś jednak tam w gruzy się wali.
Ani to miasto, ani to wieś,
A oni ni duzi, ni mali.



Zadam Panu pytanie, Panie Bolesławie,
Dlaczego płochym sobą w słowach bóle sławię?

Czy aż tak pięknie boleć musi dusz tęsknota,
Gdy w noc samotną mrok wyrywa płomień z knota?

Zanim świeca zdąży sknocić wosk roztopem swym,
Kciukiem zduszę i wyruszę autostopem w dym;

Pod opuszkiem czas zatrzymam i odjadę z nim
Oparzenie opatrzyć jedną z tamtejszych zim.

Nim nim się stanę, nim w nim stanie i przestanie
Ląd ugniatać stopa ma, nim wszystko, co przez tanie
I niedozwolone chwyty nieuchwytność swą
Straci – za świat wypiję, który zaświatem zwą!

Znam pewien sposób, by nastrój w tonacji a moll
Rozgrzać i rozweselić – to na cukrze amol;
Babka Józefa, choróbsk wszelakich znawczyni
Tak ze mną czyniła i z innymi tak czyni:

Amolu kropelek dziesięć – ni więcej, ni mniej,
W ręku kubek ulubiony, ciecz ciepłą w nim miej,
By łyżeczka, już bez cukru i bez kropelek
Mogła liczyć na wsparcie, gdy utknie w gardle lek.

Lecz:
„Lecz się człowieku sposobem babki swojej
A nie mojej! Z łaski swojej, mądrości sowiej
Szukaj na innym genealogicznym drzewie –
To dąb, a pan zbyt niemądrze zwie go modrzewiem!”

Tak wnuczę współczesne, pyszne i rozpieszczone
Chce w lesie ustawiać drzewa już ustawione;
Nie wie, że od lat wszystkie w jednym rosną rzędzie:
Tu – jodła, tam – sosna i świerk

– A buk?
– Gdzieniegdzie?

Pan pije i nań nie zwraca uwagi; razem,
Kierowani oczom nieznanym drogowskazem
Wyruszymy w biel puszystą – na serc ratunek!

...

Proszę chłodem się nie martwić – trunek pomoże,
Działa od dawien dawna, od gór – aż po morze;
Pan patrzy i dym podziwia, Pan wiatru słucha
Jak pięknie się zgrywa z Pańskim burczeniem brzucha.

Harmonia, nie na harmonii a na oddechu
Zagra ze wszystkim, co szczere, co ufa echu
I niesie się hen – w daliznę bez końca; co do zórz
Lgnie wśród burz, po czym ucicha wraz z poszumem zbóż...

Cóż,
komu w drogę temu czas, a my już w drodze!
Widział żem Pana przed wieki

w płaszczu

i w todze,
A teraz,
tu i w tej chwili

nie widzę ja nic,
Jeno czuję od pokoleń łączącą nas nić.

Pan wie,
jak rozumieć zakochanego w wiośnie
bałwana;
Pan wiele wie o niej,
o nim

i

o śnie
co z rana odchodzi,
by nocą przyśnić się znów

Czy to możliwe,
by z pełnią mógł spotkać się nów?

Nad ranem śmiały bociek swym piejnym klekotem
Dwie pary oczu otworzył niebu na oścież;

Przepadły gwiazdy i ja i psisko za kotem,
Widząc jak patrzysz i pieścisz mnie w swej pieszczocie.

NIEBO NA SZNURKU

Koń i czyny

Wybudzona ze swych światów skoro świt,
Z łóżka wyszła, by dosłyszeć w dali świst
I stopą bosą, to w błocie, to w rosie
Iść trawy tropem z krową na powrozie.

Kędy krowi róg, tam i zórz pastuszka
Przez przymróżone oczka szuka różka
Do pary w szarym zacieniu zieleni:
W nim – wierzga zwierze, stojąc nad – się leni.

Czary poranne, omamy źblanych łąk;
Porzucony cień do tańca zwiany pąk
Poprosił lądując śród koniczyny –
Koń, czyny te zoczył i wpadł w maliny.

Chruśniak rzędami bieguny mu wskazał
I iść na południe przez północ kazał:

„Kędy pędy gnajże mamić się zwidom,
A gdy trafisz na lud – odejdź nie idąc.”

i



Ani to nigdzie, ani to gdzieś –
Coś jednak tam w gruzy się wali.
Ani to miasto, ani to wieś,
A oni ni duzi, ni mali.


Historia plemienia bez nazwy

Opowiedzieć nie da się za nic,
Wyobraźmy więc sobie nas w,
I na – górze obdartej z granic.

Podniebna przejrzystość nam sprzyja,
W niej spojrzenie znajdzie kierunek.
Pragnienie się wije jak żmija,
Chcąc wyrwać z jej ust pocałunek.

Jak wariat czarami w dal szastam,
Szukając w niej nazwy plemienia;
Widzę ją – tu, a ona nas – tam,
Lecz to tylko me przywidzenia.

W objęciach wisimy beztrosko,
W źrenice wpatrzeni na Amen,
W nadziejach szukamy Cię Wiosko –
Wieśniacy na czele z szamanem.

Ktoś kaszleć zaczyna chmurami,
Bo nazwał coś Tobą pochopnie,
Wtem bluszcz ośmiela murami
Otaczać nam śniące się stopnie.

Odskoczył wnet szeptuch, trucizną
Na schodach raniony znienacka;
Zaklęcie zajmuje się blizną
I kończy się plemion przechadzka.


Ani to nigdzie, ani to gdzieś –
Coś jednak tam w gruzy się wali.
Ani to miasto, ani to wieś,
A oni ni duzi, ni mali.


***

Gdybym nie umiał czytać – wymyśliłbym bajkę,
Lub wyłowił z Twych oczu historię plemienia,
Które z głową w chmurach pociąga wdechem fajkę,
Krztusząc się każdym marzeniem nie do spełnienia.

Dziewczynka z zapałek

W Iskierjuszu zakochana po uszy
Zapragnęła swej nagości strój uszyć;
Nićmi nie dla oka,
Przeźroczystą suknię
Jęła szyć po zmrokach,
Nim Iskierjusz uśnie.

Pośród iskier on był iskrą nad iskry,
Ognia wskrzeszacz, z ciepła znany, jak i z gry
Ściennych cieni, które
Światło też lubiło,
Gdy zeń w dni ponure
Nie biło, lub biło.

Miło patrzeć jak krawcowa krój bierze;
Kiedy z bioder zdziera kształty w ofierze,
Wtenczas o kant lustra
Ostrzy się spojrzenie,
Ciałem włada musztra
A okiem zbliżenie.

Weń wpatrzona szuka cienia swej igły,
Lecz nie widzi, ani jego, ani mgły,
Która mgłą z pozoru
A dymem z natury,
Śród granic koloru
Podkreśla kontury.

Powątpiewa w powodzenie, bo gdzie nie
Spojrzy tam i ona, i jej odzienie
Znikają bez cienia
W tańcach Iskierjusza,
Który nie docenia,
Że wiatr nim porusza.

Coś dogasać jęło w nim nim w dziewczynie
Rozpłomienił się choć trochę; gdzieś w czynie
Ginąć jął sam sprawca
Czynów niepojętych,
Oprawca i zbawca
Sukni aż po pięty.

Bo co z tego, że w dziewczyny rękach fach,
Gdy sukienka od rozpaczy pęka w szwach;
Nagie ciało siarczy
Się od przywidzenia,
Lecz to nie wystarczy
Iskrze do płomienia.

Jedna z nieistniejących gdzieś anielic,
Znana z nieistnienia, a nie z lic,
Szyje wciąż i szyje
Z rumieńcem na twarzy
Nicość aż po szyję –
Kto ją zauważy?

Na uchu słonia

Na żylastym uchu słonia wrzeszczy mrówczyna,
Która wierzy, że w ten sposób miłość swą wyzna.
Niewzruszony mrówczym wrzaskiem
Delektuje się swym mlaskiem,
Pospolity słoń;
Nic nie trafia doń.

Mrówka tonie w łzach, jakby słoń cebule kroił,
Choć promieniami swymi słońce bóle koić
Się stara, osuszając z łez
Mrówcze spojrzenie, które zez
Porwał w nieznane –
W mig pokochane.

Cóż takiego w sercu mrówki stać się musiało,
Że była w stanie przeniknąć przez słońskie ciało?
By dostrzec wnętrze olbrzyma
Musiała błądzić oczyma
Po tłustym ciele
Przez wcieleń wiele.

Miłość nie zna granic, miłość kocha przeszkody,
Łamigłówki i nierozszyfrowane kody,
A ody do samej siebie
Śpiewać stworzeniom w potrzebie
Gotowa jest wciąż.
Śpiewał żonie mąż:

„Żono moja, serce moje bije w rytmie gwiazd.
Nam do szczęścia nie potrzeba pięćdziesięciu gniazd;
Jeno domek na tej ziemi
Żyznej dla nas i korzeni –
Oj dyna, dyna!
Żono jedyna!”

Znając słowa owej piosnki, mrówczyna nuci
Ją i nuci, wierząc, że słonia nią ocuci,
Że odzyska w końcu słoń cug
W trąbie, i wyśpiewa w słońcu
Treść miłości swej;
Wtedy wietrze – wiej!

Niech się niesie po świecie wieść o młodej parze,
O uczuciu różnych wcieleń, o szczęścia darze!
Oszczędź drzewa na swej drodze,
Wichrze, w lesie chwyć za wodze –
Pośród gałęzi
Miłość się gnieździ.

Ponoć raj słonia i mrówki rozkwitał w maju:
On był dębem – ona brzozą – na jednym skraju...
Może byli i nie byli,
Może trwają w danej chwili
Od prapokoleń –
Jeno słoń to leń.


Ani to nigdzie, ani to gdzieś –
Coś jednak tam w gruzy się wali.
Ani to miasto, ani to wieś,
A oni ni duzi, ni mali.


Ułomek Sekundnik

Chłopiec o kudłatym nakryciu głowy
Znów stanął na środku drogi i stoi;
O tym, by się przesunął – nie ma mowy.

Mówią, że przestawiać go nie przystoi,
Że on tak ma od lat, że on tak musi,
Że znieruchomiały lepiej się goi.

Krążą legendy o jego mamusi,
A odkąd płód się pojawił w jej brzuchu,
Szepczą też o nim – ci niemi i głusi.

Lecz on niewzruszony tkwi w swym bezruchu,
Trwając w radosnym spojrzeniu młodzieńca,
Któremu ust kącik utknął przy uchu.

Na twarzy mieni się rysa dziewczęca
Zdradzając swe podobieństwo do matki,
Co też mu wargi w kształt „u” w dół wykręca.


W przypadku przybycia psotnej gromadki
Dziewczynek, w mig stałby się on ofiarą
Poddaną torturom barwnej pomadki.

Cóż, żarty przyjąć z uśmiechem i z wiarą,
Że szczęście się kreśli na jego twarzy,
Byłoby na złość złym świata zamiarom.

Lecz nie ważne, co się chłopcu przydarzy;
Gdy w sekund ułamkach losy się ważą,
On waży niewiele


stojąc

i

marząc.

POSŁOWIE

Współcześni myśliciele i ich myśli w ciele,
Ciekawi rzeczy, o których nie myśli ciele,
Tłumaczą jak krowie, z tym że sobie na rowie;
Niestety, o czym mowa? – pan Panu nie powie.

Czasy otoczki robionej wokół niczego
Wiją swój kokon nieznany oku Nietzschego,
Daleki oczom Platona i Sokratesa,
Niepojęty dla myśli Arystotelesa.
Czasy bezlarwne, bezbarwne, barwione sztucznie
Wulgaryzmów paletą; na szmacianym płótnie
Obraz współczesny powstaje – gorzki do bólu!:
„Nagi sad i szarańcza nażartych os w ulu.”

Popijając wątek mlekiem, czasem „artysta”
Coś doda, lecz nie od siebie, bowiem asysta
Cyfrowa generuje myśli o dno głębsze,
Aniżeli emocji wzniosłości najszczersze.

„O dziele myślałem JA długo.” – rzekł „artysta”
W zadumie. – „Chciałem, by kreska była soczysta,
Lecz owoce jabłoni, czereśni, czy wiśni,
Barwy kiści śród liści, których mózg nie wyśni,
Za wszelką cenę pragnęły kreskę mą przyćmić.” –
Tu tchu mu zabrakło, więc papierosa jął ćmić. –
„Szukałem JA długo w internecie sposobu,
By owocu soczystego pozbyć się z globu.
O świecie pomyślałem na wszelki wypadek;

W razie potrzeby aktu jabłoni bez jabłek
Byłbym JA pierwszy, który da fotografowi
Zdjęcie gałęzi bezpłodnych, dlań wyjałowi
Od korzeni najgłębszych, aż po szczyt korony...
Owocowych drzew rzędy...” – wtem zamilkł. – „Ochrony
Środowiska, jej labirynt zakazów przejść JA
Musiałem...” – dostarczył warg mleku. – „Często przejścia
Nie było...” – i ciągnął dalej... – „To JA znalazłem
Obejść labiryntnych setki, krew zalałem złem
I w złości cały, złością zmobilizowany
Trafiłem na trop, który ziści moje plany!
Przebadałem JA ślad i decyzję podjąłem,
Iż drzwi otwierać JA muszę z głową – nie z łomem;
Wtem złom w kąt rzuciłem, niech żul cieszy się złomem,
A każdy ul na świecie os stanie się domem!

Śniłem raz na jawie, że osy zażądliły
Każdą pszczołę w sadzie, a w ulu zarządziły,
By królową rzucić szpakom na pożarcie –
Rechocąc przy tym jak głupi ludzie po żarcie.
O żartach nie było mowy, tu szło o wady,
O które podejrzewać JA jąłem owady
Okrutne w swej naturze i piękne zarazem –
„Bezwzględne stworzenia pod nieznanym rozkazem!”

Ową myślą wyrwany ze snu, wiedziałem
JA więcej niż przed snem, rad i pewien, że działem
Niezbędnym w wojnie z pszczołami stanie się żądło
Osie.” – tu zamilkł uciszony miną podłą,
I odpalając kolejnego papierosa
Wyjął z kieszeni dokument. – „Taki papier osa
Pospolita będąca pod natury rządem,
Zobowiązana jest podpisać tępym żądłem
I dożywotnio przestrzegać praw w nim zawartych –
Jak dla mnie, to stek zdrobnień i bzdur nic niewartych!
Oczywiście, służby Ochrony środowiska,
Zielone znakomitości i ich nazwiska
Odpowiadały za treść owego wydruku,
Tak jak za swój przytułek dla pszczółek na bruku.” –

Trzymając w ręku odpaloną zapalniczkę,
Spojrzeniem odnalazł doniczkę-popielniczkę,
W której to przekazał płomieniom na pożarcie,
Niżej opisane owadzie deklaracje:

Matka natura, swe dziecię osę uczula:
Owadzie złoty, owadku mój, nie ucz ula
Zbierać miodu, ul podzieli się z tobą darem,
Tak jak wiosną kwiaty dzielą się z nim nektarem.
Bądźże miła i grzeczna dla swoich sióstr pszczółek;

Nie sklejaj im skrzydełek, ani nie plącz czółek;
Dziękuj im za sady pełne owocowych drzew,
Za zgniłe jabłuszko, za łączkę i dziki krzew.


Świadkiem mi niebo, słońca promienie i rosa,
Że żyć w pokoju będę,
podpisano:
...............


„Bzdury, bzdury, bzdury – jak pięknie płoną bzdury!
Z dymu wyłaniają się ich zwiewne kontury,
Przed okiem pozują barwą burzowej chmury
Przybierając kształty, z których każdy ponury.
JA, zręczny sprawca ciągłych przemienień w soli słup!” –
Wstał, dym dłońmi kadrując – „W taki oto sposób
Patrzyłem JA jak płoną zdrobnienia; dniami i
Nocami dym kłębił się między przechodniami
Nie zwracając ludzkiej uwagi – za to osią
Wnet pochłonął, a dym stał się konfliktu osią.

Jadowita szarańcza poszła z dymem na bój,
W nim, jej wściekłość jest w stanie wyżądlić każdy rój
Na świecie, lecz jak wyjaśnić sprawy istotę,
Jeżeli patrzą na ciebie jak na idiotę
Owady bezmózgie, moralne bezkręgowce –
Jak nasycić wilka, gdy nieznane mu owce?

Tłumaczyłem JA osom, że królowa ula
To kłamczucha, że nie ma na imię Urszula,
Że nijak się zwie i nijak się ma do osiej
Natury, że byłoby prościej, gdyby się jej
Osy pozbyły i żyły beztrosko w sadach,
Że zdrowiej, jak deszcz pada, nie na nie a na dach,
Że niesprawiedliwością pachnie w całym sadzie,
Gdy leniwa królowa na skrzydłach się kładzie,
A wpatrzone w nią jak w obrazek robotnice
W ślad za jej głodem penetrują okolicę!
Ukochana siostra pszczoła, która jak na plaży
Zimą popija słodki koktajl od pszczelarzy,
Otulona ciepłem ula mrozem się nie martwi –
„Ci na zewnątrz nie marzną, bo przecież są martwi!”
Kochana rodzinka znieczulonych siostrzyczek,
Z miłości i wsparcia nici, a z nici stryczek
Dla każdej robotnicy! Śmierć przez powieszenie! –
Ścięciem królowej zajmą się katy szerszenie!” –

Wtem „artysta” zapragnął zaczerpnąć spokoju
I wyprosił wszystkich zgromadzonych z pokoju.
Nastała cisza, po czym minęła godzina,
Aż w końcu ktoś wstał i rzekł, że się nie godzi na
Takie traktowanie, i że żąda wyjaśnień
W czasie szybszym niż jego czternaście okamgnień.
Wywołał on swą mową spore poruszenie,
Budząc jednocześnie sąsiednie pomieszczenie
Do działania, gdyż otworzyły się drzwi, a w nich,
Stanął z fajką „artysta” w zwiewnej szacie jak mnich. –

„Przepraszam JA, choć przepraszać mi nie wypada,
Lecz czego to się nie robi dla dobra stada,
A da się wyczuć wśród Państwa jedno z pochodzeń,
O którym zapomniałem tworząc na co dzień
W kompletnej samotni...” – tu ucichła narracja,
By w końcu w ciszy paść mogła: „cywilizacja”. –
„Drodzy Państwo, nie jakichś tam motyli nacja,
A CYWILIZACJA; słuszność, mądrość, jej racja –
I wreszcie ów najważniejsze – UTYLIZACJA!

Wróćmy do pisma, o którym JA wspominałem;
Za jego składowanie dużym nominałem
Płacą ludzie nieświadomi niczego – kto wie
Ile? Czy wśród obecnych są jacyś świadkowie?” –
Wtem nastała cisza milczenie krępująca,
By wnet skryć się śród spojrzeń płochszych od zająca. –
„Zapewniam, że wszyscyśmy nie raz tak milczeli,
Gdy wcześniej opłacony przez nas podpis pszczeli
Po śmierci składającej trafiał do śmietnych akt.
Tu jako pierwszy ośmielam się JA stwierdzić fakt:
„Śmietniki nasze są pełne nienaszych śmieci!”
Może to zdanie kogoś w oświacie oświeci,
I pouczy ów ktoś dręczących mnie nieuków,
Bym nie musiał JA wciąż wytykać prawnych kruków,
Bowiem ciężko kruczkami nazywać ich byki
Popełnianie przy wpisywaniu cyfr w rubryki.
Może w końcu po świata plecach przejdą ciarki
Na widok tonącej w kłębach dymu śmieciarki;
Wściekłe osy się zajmą bandą śmiecących pszczół,
A JA, stosami płonących bzdur będę je szczuł,
Bo gdzie nie pomogą bomby, tam JA zaradzi –
Wystarczy papierek, by sad sam się wysadził.
Zatem, niech treść ugody się utylizuje,
A szarańcza w jej dymie miód z uli zlizuje.

Oczywiście, wszystko w zgodzie z matką naturą,
Nie to żebym JA był nieludzką kreaturą;
Od lat przecież moje dzieła ludzkie oczy czczą,
Więc teraz niech ich „kruczki” sad dla mnie oczyszczą
Z liści i z owoców – niech się nażrą do syta...” –
Kłębem dymu zasłonił uśmieszek
„artysta”.”