WIERSZOKLETA


stuk puk

– Kto tam?
– Stóg słów.
Słomiany,
tak zwany zapał;
wzniecam plany,
czyny gasząc tym samym –
dziadek mróz
w letniej wodzie kąpany.


Wśród ludzi pojawia się nowy ktoś;
Sz.P.
Jaśnieniejasność
staje na środku
jak ość,
na złość
nie wiadomo komu.

– Nic nie wiadomo.


Podobno,
nic nie ginie w przyrodzie.
Pozostałość po zgolonej brodzie
postanawia wyjść –
z twarzą na spacer.

Pan zecer,
idąc obok siebie chciałby się spisać,
by z ujętym w literach sobą
kroczyć swą drogą –
aż do utraty zdań.

– A co jeśli nie ma nic?
Jeśli wszystko –
tu –
to fikcja;
on –
to nie on,
a ja –
to nie ja.

– Hm...


Wszyscy jesteśmy jacyś tacy...
mali.
Żeby cokolwiek pojąć,
często potrzebne nam są rytuały.
Symbolika,
kilka cudów dla oczu –
człowiek,
poczuć musi na własnej skórze.


– Jak jest na górze?

– Ja już chcę wiedzieć!
Rozumiem,
że jagnię w naturze
od mamy owcy nam dane...

– A baranek?


Każdy taki mały...

– Tyci, tyci tyczy się wszystkich.

Na szczudłach, nad ziemią,
odległość od niebios,
od lat, ludzką miarą mierzona.

– Popatrz:
taki mały wóz,
a taka wielka noc.

Niebo,
pełne niepojętości;
nie po naszej myśli,
a żeśmy przyszli
niosąc dary –
wszyscy zebrani,
niosąc pod brodą –
pomiędzy żebrami –
tacy mali.


Dorosłość
przypomina mi
małe,
duże eś,
które udaje,
że nie widzi kreseczki nad sobą;
budzi się codziennie,
by z poważną miną
zgrywać twardziela nie do zmiękczenia.
Małe,
duże –

eś,
niczym niedomknięty obrys łzy
zlęknionej tym,
że z płaczu pochodzi,
że z oczu spływa,
że nie z chmur,
a słoną stróżką po licach,
że nie w górę,
a w dół...
małe,
duże eś.


„Łk 18, 15-17”


U babiny,
jak to u babiny –
ubaw i strojenie słodkich min.
Anioł skrzydlaty,
śmieje się,
że ma same trzy światy,
mając pod opieką
niejedno ojcowe dziecko,
i niekończącą się obecność
dzieciaków u dziadków.


Chmury,
co pod nimi są,
chmurzą się na wesoło.
Zatem,
kolorową bądź pogodą,
pogodo ducha;
z taką tobą,
każdy ziąb i zawierucha
do przeżycia.


Byłoby nam dobrze dzisiaj,
spod parasola świat obserwować –
w rozmowach odkrywać go od nowa.

– To obok pola to topola,
a nieopodal – sowa,
mgłą spłoszona
po nocach
szuka szpaka...
– Proszę mi wybaczyć,
ale chce mi się płakać.

Nie dorastamy naszym dzieciom do pięt.
Nierozumiani,
sami nie rozumieć zaczynamy;
czyny za czynami pędzą w próżnie...

– Wszyscy robią źle!
– Oprócz mnie!

Nie dowierzamy ludzkim sercom.
Pojąć nie możemy,
że drzemie w nich niepojętość...

– Niepojęta,
tak bardzo,
że aż za!

Zbyt często toniemy w spojrzeniach,
ślepi na żal,
który ma do zeza łza...
ona – tu,
a on – tam.


Czapla,
bociek i szpak –
obserwują swój świat –
dyna dyna dynda –
rozdyndane od lat.
Gnie się krzak pod szpakiem;
klekot straszy żabę –
a czapla lata –
i papla –
i zbliża –
i oddala się od lasu –

i od stawu –
i ochoczo skrzydełkami sobie macha.
Cichutki chichot w gardle dławi kuna –
bo ma z czapli ubaw.

U nas ptaki jakieś takie kolorowe;
rower – kołem,
a one dziobem –
kręcą w locie.


Ptaszku,
weźże zanurz dzióbka koniec w błocie –
śladem twej akrobacji niech się pisze opowieść.
Leć,
sowie donieść o mądrościach,
których żadna ciemność w niejasnościach nie pogrąży.
Tak, za tak –
nie, za nie;
tam gdzie mętna woda w stawie
nawet sum nie wie co wpadnie –
nagle.

W dziuplach gapie;
całe drzewowisko, swe ślepia,
skupia na wieść
o zachodzie słońca.
Zapowiedź końca i początku;
chaos w porządku dojrzewa;
wicher wzdycha do drzewa...


– Czegóż więcej ci trzeba,
świecie –
czegóż więcej ci trzeba?
strunyk


Nieduży pan uszy ma.

– Oj ma!

U szympansa większych nie znajdziesz.
Duszna dżungla w nim gra.

– Coś gra.

Usłyszałby,
gdybyś go ładniej poprosiła.

Siostrzyczko duszyczko, w tobie siła.
Tak.
W tobie.
Tylko powiedz, co ci grać?

– Może cosik w kocich łap rytmie?
– Nie;
niech braciszek gra ciszę;
niech nie każe krzyczeć;
nie chce chyba,
żeby lekarz przyszedł?

stuk puk

– A cóż to za kłopot popod niebem?
– Nie wiem.
Mądry Mendelejew pewnie by wiedział –
ale ja nie.
– Piotrze...
– Tak, panie Janie?
– Dzwony biją,
ino jeden milczy w sobie –
czegóż nie wie?

Co dzieje się w oczach człowieka, który kocha?
Ojciec – Jaco,
Matka – Gocha –
oni dali mu życie.

– Mamo, możemy iść?
– Możecie.


W śniegu po kochy,
synek Małgochy,
same achy i ochy
w stronę świata śle.


– Tata, źle robił.
– Złym przykładem był.
– Ta sama krew –
z trochę innych żył.

Wyciąg zżył się z rośliną;
swoją drogą płyną
myśli...

– Mamo, czy to ta,
którą wszyscyśmy szli?

– Ćś.
– Mów.
– E, chopy,
mota te –
hobby?
– Oby.
– No bo co by to ludzie powiedzieli?
– Ćś.


Znów skryłem się w sobie.
Jest mi dobrze;
tak dobrze,
że nie wychodzę;
wzrokiem wodzę,
spody powiek badam –
puszczam wodze...

gnam w dziki bezkres;
mijam iskry jestestw;


obraz cierpi na epilepsję –
kreśli lejce...

– Lecz ja ich nie chcę!

Dziwnie trzęsie i nie trzęsie –
me jestestwo w niejestestwie;
ciało stoi na swej rzęsie –
nic nie myśląc o następstwie.

– Jestem, czy nie jestem?

Byłem jutro,
będę wczoraj...
Dobry Boże,
w serca mego ugór
worz się swym pługiem;
grudy strachu wzrusz do łez;
posiej pieśń;
pośpiech znieś...

– Z miedz go zmieć!


W chłopie,
raj chłopu ukaż...

Dajcie cieśli długie dłuto –
niech wydłubie kółko –
rzekło wiertło,
po czym pękło.


czuję się jak wół wryty w muł
wryty w muł wół
czuję się jak wół
wryty

ani nic,
ani coś,
ani rusz,
ani stop –
czuję się jak wół wryty w muł.


Twój biedy Pietja ma pietra –
obleciał go strach.
Twój biedny Pietja jak żebrak –
prosi o dar...

– Sobą go darz!

W Tobie miłość;
ona go kocha,
on ją zna –
a i tak się boi.

– Obawia od lat.

Twój biedny Pietja,
marny cieśla bez dachu nad głową,
piekarz bez chleba,
czeka, aż z nieba spadnie mu owoc;

z gołą głową ku niebu,
z myślą na mrozie,
pełen deszczu i śniegu,
niesie szron rosie.

Od nadmiaru uczuć
rośnie nadwrażliwość.
Uczyń ucznia uczniów
uczniem mistrza z siwą
brodą do kolan,
stosy dokonań niech płoną...

– Wole,
wskakuj do koła –
i tańcz!


do koła woła oko
oko woła woła woła
wół woła niech wywoła
wole wskakuj do koła

– I tańcz!


Achy i ochy
do macochy nocy śle matka ziemia.
Nie ma cienia wątpliwości –
dziecię o świcie wystrzeli z korzenia.
W słońcu i w deszczu,
niech w rosie rośnie,
niech się wspina po powietrzu;
gdzie pnie nie sięgają –
niech pnie się –
swe listeczka obłokom niesie.


– Przez listowie...
– Do wiewióry...
– Tam, gdzie Ten –
Tam –
się dowie który.
Ino ryknie do wichury –
bury pierun...
– Jasny!
– Dla niektórych.


Kluczą chmury pośród skrzydeł.

– Boćku, wyżej!

W słońcu wygrzej
czerwień dzioba i biel szyi –
zgrzanym barwom braw
indyki nie oszczędzą.

– Brawo!


Prawdą jest,
że każda niemoc z ciemności wyłowiona
prędzej czy później spłonie.
To nic,
że jej cień umiłował sobie pościg
i goni kształty...

– To nic.
Tuż za nim światło –
tuż za nim –
gna za każdym.


„J 1, 1-5”